Kultura w Poznaniu

Opinie

opublikowano:

A teraz będzie scena szaleństwa

Wolę umierającego należy uszanować. W przypadku Zmierzchu długiego dnia jego autor -  Eugene'a Gladstone O'Neill - zastrzegł, by ten autobiograficzny tekst opublikować najwcześniej 25 lat po jego śmierci i nigdy nie wystawiać na scenie. Woli dramaturga nie uszanowano. I chociaż jest to nieco niezręczne, uznać trzeba, że z korzyścią dla całego środowiska teatralnego i samych widzów. Premiera w Teatrze Nowym w Poznaniu, którą wyreżyserował André Hübner-Ochodlo, pokazuje to dobitnie.

Spotkanie rodzinne. Młodszy syn leży wyciągnięty na kanapie, starszy syn oraz ojciec siedzą przy stole, a ubrana w elegancką, srebrzystą sukienkę matka podaje coś do stołu. - grafika artykułu
fot. Dawid Stube

Zmierzch długiego dnia na początku wcale nie zapowiada rzeczy tak dobrej czy wręcz wyśmienitej, z jaką obcować będziemy później. Oto bowiem siedzimy przed sceną zaaranżowaną na salon amerykańskiego domu i przyglądamy się dwójce bohaterów spektaklu - małżeństwu Tyronów. Mary to dojrzała, atrakcyjna kobieta, adorowana przez męża, któremu upływ czasu nie odebrał zainteresowania żoną. Rozmowa między nimi wydaje się jednak sztuczna, niejako odegrana, co w tym wypadku rozumieć należy jako grę w granie. Zaraz pojawiają się na scenie jeszcze dwie osoby - dorośli synowie pary. Relacje między tą czwórką zdają się oczywiste. Matka wykazuje nadmierną troskę o młodszego, chorowitego syna. Zasiadający w fotelu ojciec, James, popijając whisky, nie żałuje cierpkich słów pod adresem swoich dzieci, choć w początkowych scenach nie przekracza jeszcze pewnej granicy, którą przekroczy w scenach kolejnych. Starszy brat, Jamie, daje się poznać jako nadużywający alkoholu i rozrywek mężczyzna, któremu wydaje się na niczym nie zależeć. Jest jeszcze najmłodszy w tym gronie, Edmund - delikatniejszy w obyciu od swojego brata, nieco na swoim punkcie przewrażliwiony.

Wyczuwamy podskórnie, że w rodzinie Tyronów nie dzieje się najlepiej i że we wszystkich jej członkach buzują jakiejś emocje, w pierwszej scenie jako tako trzymane na wodzy. Niedomówienia, mniej i bardziej zakamuflowane złośliwości, nieudolnie zakładane maski, które wpisywać się mają w pewien stereotyp, według którego każdemu w rodzinie przypisana jest jakaś rola, a konkretne sytuacje wymagają przyjmowania określonych postaw. Problem pojawia się wtedy, gdy każdemu z nich zaczyna sprawiać to trudność. Bańka musi pęknąć. Dzieje się to bardzo szybko, kiedy tylko ojciec i starszy syn zostają sami w pokoju. To wtedy zaczynają odsłaniać się mechanizmy życia całej rodziny, nastawienie jej członków do siebie nawzajem, a ze skrawków rozmów widzowie odtwarzają przygnębiającą historię Tyronów. Poznają rodzinną traumę, sięgające daleko wstecz urazy, zaniedbania i demony, które zdają się krążyć nad głowami każdego z bohaterów. W kolejnych scenach utrzymano tę formułę: bohaterowie pojawiają w różnych kombinacjach, dzięki czemu publiczność brnie dalej w tę opowieść. Atmosfera staje się gęsta, a klimat duszny.

Widz odnieść może wrażenie schodzenia do piwnicy - schody wydają się mało bezpieczne, ale na początku pali się na nich jeszcze światło. Im jednak dalej, tym stopnie stają się bardziej strome, a my czujemy piwniczną stęchliznę i wilgoć. Jest zimno i mało przyjemnie. Wszystkiemu towarzyszy niemiłe wrażenie, że coś wyskoczy na nas z mroku, a widok nie będzie należeć do tych zostawiających miłe wspomnienie. Obserwujemy, jak bohaterowie tracą nad sobą panowanie. Jak stają się bardziej prawdziwi, nie tylko zrzucając wcześniej nałożone maski, ale całe kostiumy nieznośnego status quo. Objawia się przy tym poważny problem każdego z nich z używkami - mężczyźni nie znają umiaru w spożywaniu alkoholu, a kobieta pomimo pobytu w szpitalu, który miał wyleczyć jej uzależnienie od morfiny, powoli wraca do nałogu. Używki sprawiają, że wszyscy tracą hamulce. Nawet w sytuacji zetknięcia z poważną chorobą młodszego syna staje się ona raczej powodem do kolejnych wybuchów niepohamowanej złości, pretensji, wywlekania spraw z przeszłości, której nie chce się pamiętać oraz wzajemnego łajania za większe i mniejsze przewinienia. Negatywne emocje przeplatają się z usiłowaniami powrotu do pewnej stałości - nie tyle idealnej, co po prostu swojskiej. Pojawiają się wyznania miłości i pewna czułość między postaciami. "Love and hate" w czystym wydaniu.

Spektakl w swojej kameralności jest bardzo uporządkowany i przemyślany. Nie męczy widza. Raczej pochłania, wciąga do środka, co być może symbolicznie objawia się co jakiś czas, gdy następuje zmiana światła, a publiczność widzi siebie w odbiciu lustra salonu domu Tyronów. Przedstawienie jest w pewien sposób statyczne, choć nie brakuje w nim dynamiki, która nadawana jest całości głównie za sprawą aktorów. Dodam, że wspaniałych. Ich wysiłki robią ogromne wrażenie. Autentyczność zachowań, gotowość do zmian w sposobie okazywania emocji z minuty na minutę, sposób poruszania się po scenie, gdy odtwarzają swoje pijackie ruchy, wpadają w złość graniczącą z agresją, awanturują się czy nagle zatrzymują w miejscu, siadają w fotelu, próbują wrócić do tego bliżej niezidentyfikowanego czegoś, co nazwać można normalnością. Wielokrotnie miałam wrażenie, że aktor zaraz się przewróci, w szale nie utrzyma równowagi. Doskonale obserwować to można na przykładzie ostatniej sceny Łukasza Chrzuszcza, który jednak równowagę utrzymał, tańcząc swój godny podziwu taniec z emocjami. Podobnie rzecz się miała z wybitnym Ildefonsem Stachowiakiem - lepszego Jamesa trudno sobie wyobrazić. A Bożena Borowska-Kropielnicka kolejny raz udowodniła, że wszystkie otrzymane przez nią nagrody, w tym niedawno przyznany z okazji 40-lecia pracy artystycznej srebrny medal "Zasłużony Kulturze Gloria Artis", trafiły w odpowiednie ręce. Na tle tej trójki wyróżniał się eteryczny Bartosz Włodarczyk. Nie trzeba tego jednak traktować jako zarzutu. Ta sztuka dla zbalansowania pewnych elementów potrzebowała takiego właśnie bohatera. Być może to w nim tliła się jeszcze ostatnia nadzieja na zmianę panujących w rodzinie stosunków i wyrwania z nabytego w genach schematu.

Cztery osoby na scenie dały sobie wzajemnie możliwość zaistnienia, oddania publiczności wszystkiego, co było do oddania. Emocje między nimi, naturalność i poczucie, że każdy zajmuje określone, sobie właściwe miejsce, była bardzo odczuwalna. Całości dopełniła scenografia. Niezmienna w swoim układzie przez cały czas trwania spektaklu, ale modyfikowana dzięki grze światła i cienia, którą uznaję za majstersztyk. Wprowadzona muzyka i wizualizacje nie przeszkadzały aktorom, nie odwracały uwagi oglądających - komponowały się z całością.

Potrzebujemy takiego teatru. Potrzebujemy takich spektakli i takich dramatów. Reakcje publiczności udowadniają, że to jest sztuka, której publiczność chce. I że w teatrze chcemy przeżywać katharsis - czekać w napięciu na kolejną scenę, śmiać się i zachowywać powagę, kiedy rodzą się w nas refleksje i uczucia. Bez nadmiernego patosu, ale z całym wachlarzem autentycznych emocji.

Justyna Żarczyńska

  • Zmierzch długiego dnia Eugene'a O'Neilla
  • Teatr Nowy
  • 19.04

@ Wydawnictwo Miejskie Posnania 2024